Królestwo sesji RPG
JESIEŃ UNGARDU
muzyka w tle : http://www.youtube.com/watch?v=613nUS1m3j8
PROLOG
-I tera na jesień przyszło nam pasa zaciskać. Lato suche było, ki diabeł w żyto wlazł i ziemie zatruł.
-Ano zatruł, zatruł nie nowina że zatruł. Podobno guchy Lokran widzioł jak po polu hasa bestyja kosmata i chwasty sieje.
-Może zima mniej sroga nam bedzie.
-Gówno nie mniej sroga!- rzekł podchodząc trzeci chłop.- Po guślarza posłać trza do Borowiny!
-Grosza nie ma a wiecie że gusła kosztujo. Pomodlić się trza ot co!
-Moja baba modli się co wieczor, ja też się modle!
-I ja się modle! Jak że by inaczy!
-Modlita sie modlita a niebieski was bido wita!- Krzyknęła baba z oddali co polem przechodząc spadłe ulęgałki zbierała.
-Idź wiedźmo! W piekle smażyć się bedziesz, a kysz!
-Żeby cie zaraza wygniotła latawico!
Baba ręką machnęła i po chwili odrzekła- Nie gadajta, nie gadajta bo ściągnieta... bo ... ściągnieta...- mówiąc ostatnie słowa oddaliła się w pole.
PIEKŁO NA ZIEMI
Świat skąpany w czerwieni i żółci cieszył Twe oczy podczas tej podróży. Wiatr świstał z dnia na dzień odrobinę chłodniejszy a deszczowe niebo w głębi szarości jak gdyby wyciągało myśli z głowy, wywołując u Ciebie przeciągające się wspomnienia. Wóz którym podróżujecie co i raz podskakuje na kamienistej drodze wytrącając Cię z zadumy lub półsnu. Przez ostatnich kilka dni czujesz się bardziej zmęczony niż zwykle, zastanawiasz się na ile odpowiedzialna jest za to pogoda i coraz krótszy dzień, a na ile otaczające Cię złe miazmaty...
-Dni coraz krótsze!
-To prawda, krótszy dzień to krótsza podróż i do tego ty cholerne deszcze. W tym tempie nigdy nie dotrzemy do Miru!
-W rzeczy samej, mam już dosyć nocy spędzonych pod gołym niebem. Dziś znów czułem się obserwowany.
-Tak upiorce, zmory i inne gnieciuchy wyłażą z grobów właśnie nocą.
-Dam sobie rękę uciąć że tej nocy ka nocnica na piersiach mi siadła, żem bez tchu pół nocy przemęczył. Jeszcze czuje jej kościste kolana co mi je w grdyke uciskała.
-Diabelski pomiot. Może pomódl się przed snem, to ci pomoże.
-Bardzo śmieszne... - Na te słowa zagadnięty oprawca wybuchnął śmiechem. Po czym rzekł do kompana- Nie gorączkuj tak, każdego z nas demony nachodzo. Nie żyjemy godnie, nie jesteśmy pobożni, bóg się od nas odwrócił. Diabelec łapy zaciera, taki nasz los.
-Nie mów tak Grogon... - wychrypiał- do boga się modle i błagam o łaske, czasem mnie wysłuchuje bo wi że tak w głębi duszy to dobry ze mnie człek.
-Taki z was dobry jak i ze mnie! A teraz idź zobacz co z tym chorym czortem.
-A co ma być? Dogorywa. Żryć mu nie kazałeś dawać to słaby jest.
-Dotrwa do najbliższej wsi?
-Może...
-Daj mu troche owsianki.
Twarze Twoich towarzyszy, szare i ponure z grymasem bólu i zmęczenia wpatrzone w wyłożoną sianem podłogę wyglądały jak wyrzeźbione w kawału sękatego drewna. Spuszczone w dół dłonie, zgarbione plecy i poranione ciało dziś już nie doskwierało tak jak przed kilku tygodni. Chyba powoli zaczynasz się przyzwyczajać... świat z za krat teraz wydawał Ci się piękny jak nigdy. Miałeś wrażenie że kolor liści i szum wody mają smak pitnego miodu. A klatka w której przebywacie odcina was nie tylko od świata lecz jakby nie przepuszcza ni drobiny tej słodyczy do środka. Głód... Nie dawali wam żarcia od wczoraj. Ostatnio ograniczyli racje żywnościowe dla niewolników z powodu przeciągającej się podróży. Więcej strawy dają przed walką żeby nabrać krzepy. "Banda debili... Nie przewidzieli że szybkimi krokami zbliża się jesień. I do tego ten chłód..." Ostatnie walki odbiły się nie tylko siniakami lecz także poszarpanym okryciem. W tej klatce od wczoraj jest już was tylko trzech... Trzy tygodnie temu było was siedmiu. Piepszony Karchan i jego żądna krwi szlachta ...Dała wam się we znaki. Przywódca tego burdelu na kółkach obłowił się po uszy. Zarobił na kolejnych niewolników. Liczysz sobie w głowie jak długo jeszcze pociągniesz, dzień, tydzień a może dwa... Spoglądając na kajdany okalające Twe nadgarstki starasz się przypomnieć jak tu trafiłeś...
Ostatnio edytowany przez Jerzyk (2012-10-16 23:08:41)
Offline
- cholerne jabłko… - mruknął bardziej do siebie, niż do współtowarzyszy niewoli Abelardo. Dokładniej otulił się płaszczem i tęsknym wzrokiem wodził po horyzoncie. Zaspany umysł, niczym strumień po ostrej zimie, zaczął na początku podsuwać kilka myśli, a potem ruszyły nieprzebraną falą.
„Oczy jak czarne perły, usta jak dorodna malina, szyja łabędzia… a chutliwa, że słów w gębie brak! Eposy o niej nie oddałby wdzięku, oda o jej urodzie byłaby zbyt płytka, ballada przyczyną rozterek i nieprzespanych nocy pieśniarza. Było tak doskonale, zawsze gdy jest doskonale, coś musi się zagmatwać… Może gdybym ten raz nie spełnił jej zachcianek, może powinienem raz powiedzieć nie. Tyle że wszystkie zachcianki do tej pory miały zupełnie inny charakter. Na stole, koło kominka, w stogu siana- to akurat było niezbyt przyjemne- ale na przykład w balii, albo w ogrodzie, to chętnie i zawsze! I że tym razem miała ochotę na mus jabłkowy. Było już późno, targowisko dawno nieczynne, więc poszedłem podwędzić sąsiadowi. Poszłoby gładko, gdyby te zbóje z gildii też nie wpadły na pomysł podjadania zbiorów sąsiada. Nawet nie wiem co się potem działo, wszyscy w mieście mieli mnie za przybłędę, a teraz do tego i złodzieja, zapłacili za zniszczone rzekomo przeze mnie zbiory i nikt we wsi za mną nie płakał gdy szedłem w niewolę”
-ja wpadłem przez jabłko, a Wy? - tym razem głośno, wyraźnie i z lekko słyszalnym poczuciem dumy zapytał Abelardo
Offline
Myśli w głowie Frederico ciążyły bardziej niż kac, z którym obudził się tamtego feralnego poranka z worem ziemniaków zaciągniętym na głowę.
„A było już tak dobrze, do stu tysięcy plugawych demonów!” – Zaklął w myślach. Kiedy opuszczał dworzyszcze regionalnego rachmistrza, z którym wszedł w komitywę, wyjeżdżał z pełną kabzą pieniędzy i zezwoleń - wypoczęty i diabelnie ukontentowany z faktu poprawy losu. - „Mogłem schować dumę do kieszeni, psiakrew. I znowu czynisz mnie gołodupcem, okrutna fortuno!”
Wyrwany z zadumy przez Abelardo, mężczyzna wysilił się na lekki uśmiech, wspierając jednocześnie na łokciach, aby przyjrzeć się swemu rozmówcy.
- Zali to okrutnie złośliwy owoc być musiał, skoro się waszmość tu znalazł. Przyczyną zguby człowieczej może być jeno pieniądz, alkohol lub kobieta. Mnie zaś piwo w sukurs z pieniądzem tu przygnało, bo przeca gdyby nie moneta, to i napić się nie byłoby za co… Wstyd-li jest mi się przyznać, ale pamięć mnie zwodzi w tej kwestii niepomiernie. Ostatnie, co się w rejestr mej głowy znać dało, to hulańce w przydrożnym zajeździe. Teraz Bóg jeden raczy wiedzieć, gdzie nas to licho wiezie…
Na wspomnienie niedawnego dostatku sprzed paru dni de Montoya poczuł nieprzyjemne gniecenie w żołądku, które po raz kolejny z finezją sadystycznego rzeźnika przypomniało mu o tym jak bardzo jest głodny i wycieńczony. Przez dłuższy czas nie odzywał się do nikogo, zatem rozmowa nieco go pokrzepiła. Podparł się mocniej i oparł plecami o kraty, baczniej przyglądając się pozostałej reszcie.
Ostatnio edytowany przez Gerasiel (2012-10-26 13:14:31)
Offline
Użytkownik
Ledwo siedząc poobijany z krwiakami i sińcami na swej paskudnej mordzie Waldor próbował zrozumieć, dlaczego znalazł się w niewoli. Chcąc złapać głębszy oddech z bólem na opuchniętej twarzy pojął również że ma złamane przynajmniej jedno żebro. Z ostatnich tygodni pamiętał tylko podróż i moment jak z 15 chłopa obudziło go ze snu na ulicy obalając kijami i krzycząc „ Związać go! I utopić czorta !”.
Związali i zanieśli nad rzekę z zamiarem utopienia... lecz gdy mieli jego już wrzucać... z Karhanu nadjechał oddział straży. Więcej Lis już nie pamiętał gdyż stracił przytomność po czym obudził się już w klatce, przygotowany do transportu z kajdanami na kończynach i obrożą na szyi krótko przypiętą do krat tak że nie mógł się nawet położyć. Gdy nadeszło dwóch wojów by go wyciągnąć zaczął się szarpać i pluć na mężczyzn, ci stanęli wkurwieni i tak niemiłosiernie zaczęli Waldora okładać że z zakrwawioną twarzą i nieprzytomnego wrzucili do wozu.
Po 13 godzinach podróży ocknął się z takim bólem na twarzy jakby mu obdarli skórę. Rozpamiętując to co zapamiętał zrozumiał że chodziło tylko o jedno. - Za wygląd... - wybełkotał odpowiadając na pytanie Abelarda. - Przez mój pieprzony wygląd... - odrzekł po czym spuścił łeb w dół z zamiarem zrobienia sobie drzemki, lecz głód dawał o sobie znak.
Offline
"Chciałem dobrze, a wyszło jak zwykle" pomyślał otwierając swe oczy Horator...
Analizując co spowodowało, że znalazł się w więzieniu z jakimiś podejrzanymi ludzmi, od razu zaczął rozglądać się w jakiej jest sytuacji. Nogi skute, ręce skute, brudny śmierdzący...
"KUUUUUUUUUUUUUUUURWA" krzyknął głośno zdając sobie sprawę w jakiej jest opresji... ale spokojnie... opanował oddech...
w miedzy czasie pojawiały mu się przebłyski w pamięci w których zaczął przypominać sobie dlaczego tutaj się ostał,
"hm.............." spojrzał swymi krwawymi oczami w oczy obecnych szukając sam nie wie czego. Przyjrzał się ostrożnie czy któryś nie ma ukrytej jakiejś broni bądz czegokolwiek co mogłoby się przydać, ale nic nie było.... jedyne co to trzech ludzi.... od razu zaczął szukać wyjścia z opresji ale do tego będzie potrzebował współpracy z obecnymi tutaj więzniami.
"Hej" krzyknął głośno z pogardą do wszystkich i samego siebie....
"Co się stało z reszta naszych współwięzniów do cholery, kurwa co tu się dzieje, było nas siedmiu, a teraz trzech????????????"
Ocknął się z letargu dwudniowego, teraz już nabrał trzezwości umysłu.... juz wiedział w jak hujowej jest sytuacji i co go spotkało... nie ma czasu na piękne słowa gdy śmierć chce zajrzeć w nich swym zimnym ostrzem kosy. Nie miał zamiaru zginąć jak szmata, to nie w jego stylu...
Już wiedział, że znalazł się tutaj przez swego zaufanego towarzysza Neroda, który podał mu "eliksir iluzji snu" żeby sprzedać go handlarzowi niewolników Karchanowi.
"Jak Nerodowi udało się podać mi ten eliksir??" pomyślał ale wiedział, że czas odpowie mu na pytanie...
Z ciała Horatora z ran, a dokładnie z lewego ramienia zaczęła płynąć żrąca maż, która skapując na kajdanki na nadgarstkach zaczęła powodować dymienie zardzewiałego metalu. Musiał powodować w sobie złość żeby maz leciała intensywnie wlaśnie z tej rany może to sposób na uwolnienie się z okowy tych suk kajdanek???
Ostatnio edytowany przez horator (2012-10-31 14:40:03)
Offline
AWANTURA
muzyka w tle: http://www.youtube.com/watch?v=PvvumBKy … re=related
- sam by co zeżar... a nie tu tałatajstwu dobrą strawę dawać musze.- Mruczał Lisponder pod nosem niosąc drewnianą miskę z pożywną owsianką. Gdy przechodził obok klatki z czwórką niewolników spojrzał na Waldora kontem oka... Zatrzymał się i rozdziawił gębę w szyderczym uśmiechu.
- Co? Co gadosz?? - Począł nagle sam z siebie- Chce żryć?- nałożył na drewnianą łyżkę nieco owsianki i wsadził ją między kraty na tyle daleko od półgoblina by ten nie mógł jej sięgnąć nawet gdyby chciał to zrobić. Pomachał łyżką po czym wsunął ją sobie między resztki czarnych zębów pozwalając nasączonym mlekiem ziarnom wypełnić usta.
- Mmmmmm... toż to jak u mateczki...- śmiejąc się rzucił spojrzenie na Horatora i widząc co ten robi mina mu zrzedła „ Skąd Grogon bierze tych popaprańców ?”. Horator daremnie starał się oswobodzić z okowów. Czarna żółć nie była w stanie przepalić nawet kawałka suchego drewna a co dopiero żelaznych kajdan. Jedynie popaliła ciało desperata osłabiając go do granic wytrzymałości. Gdyby biedak miał w trzewiach choć trochę strawy teraz pewnie by nią rzygał. Żółć toczyła obficie z ciała zadając mu z czasem torturę wywołaną oparzeniami.
Zaczęło kropić gdy usłyszeliście po raz kolejny lament... znów lament... prawie zawsze kończący się krzykiem poprzedzonym trzaskiem batoga. Lisponder, bo udało się Wam to imię wywnioskować z rozmów między oprawcami, podchodził właśnie do drugiej klatki.
- Żercie!- krzyknął niechętnie, na co jeden z dwóch więźniów odrzekł.
- Błagam Was ja przenieśta mnie! Błagam! Na wszystkich świętych!!!
- Stul pysk!!!- Odrzekł rozwścieczony jadłodawca.
- Panie bidaka toczy zaraza jaka!- nadal krzyczał.
- Wim że łajdok ni pirwszych sioł jest! I tyż ubolewam że żryć mu kazał dawać!
- Nie, wy nie rozumiecie panie...
- DOSYĆ!!! Rozbor! Rozbor!- wywołując kompana sam sięgał do pasa po krotką lagę.
- Czego?- odrzekł ktoś z wozu stojącego na samym końcu.
- Bierej batog!- krzyknął rozwścieczony Lisponder.
Usłyszeliście płacz, płacz dorosłego mężczyzny i krzyki niesione przez mgłę polany gdzieś daleko. Nawet nie łudziliście się że ktoś może te krzyki odebrać jako wołanie o pomoc. Zazwyczaj po takim wydarzeniu nadchodziła przejmująca cisza. Lecz nie tym razem...
- Ju mu starczy.- rzekł Rozbor do Lispondera łapiąc oddech.
- Zara,- bat- bedzie,- bat,- znow,- bat,- biedolił pies... ,- bat. Łapiąc oddech kat odgarnął przetłuszczone, szatynowe włosy niczym szlachcic co to mu wiatr potargał fryzurę. Gębę miał czerwoną od pulsującej weń krwi. Gdy chciał wymierzyć ostatni cios, wielki Rozbor złapał jego zaciśniętą na batogu dłoń tak silnie że aż pobielała.
- Starczy.- dodał spokojnie kierując spojrzenie na towarzysza po czym puścił jego dłoń. Lisponder uspokoił się i pozwolił mięśniom się rozluźnić.
- Mata słuszność. Nie chcemy żeby to ich kostucha do grobu zapędziła...bić się majo i grosz przynosić.
- Tak, dobrze że Grogon tego nie widzioł, bo byś skończył z nimi w niewoli.
- Moży i tak ale sami nie mamy co żryć a pasamy te psy.
- Pasanie tych świń możno przyrównoć do ostrzenia broni przed bitką. A no tak pomyśl.
- Co mi po broni jak zdechne z głodu?
- Nie mondruj za bardzo wiesz że Grogon tego nie lubi...
- Grogon to, Grogon tamto, mam już dość słuchania tego opasłego wieprza.
- Uważyj z kim gadosz o takich rzeczach Lisponder...- Wielki kat spojrzał po raz kolejny na wątłego towarzysza.- Podobno miałeś kogoś nakarmnić.
- Ta, ta...- Odburknął po czym podniósł misę z błotnistej ziemi.- Wielkoludzie, wrzuć to ścierwo z powrotem do klatki.- Rozbor niemal jedna ręką dźwignął wychudłego więźnia i cisnął nim tak że ten padł niemal nieprzytomny na drewnianą podłogę klatkowozu.
Lisponder trzymając naczynie w taki sposób że kciuk jego prawej dłoni sięgał zimnej już zawartości miski wczołgał się do klatki.
- Żercie.- dodał spokojniej, po czym czekał na reakcje chorego więźnia. Czekał jednak daremnie bo biedak był prawie nieprzytomny. Dlatego chudy zawadiaka kopnął go, lecz ku jego zawodowi tylko po to by ten opadł na bok ciężko dysząc. Wtedy Lisponder spojrzał na Rozbora zaskoczonym wzrokiem na co ten rzekł.
- Wytachaj suczysyna.- Po odpięciu kajdan łotr wyciągnął biedaka, ten jednak wiotki był niczym źdźbło trawy na wietrze. Padł twarzą w błoto nie mogąc nawet odkręcić twarzy na bok by umożliwić nozdrzom pochwycie powietrza. Z kałuży w której leżał poczęły wydobywać się pojedyncze bąbelki informując że ten traci oddech. Rozbor przetoczył nogą jego ciało tak by leżał brzuchem do góry.
- Do stu pierunów siarczystych toż to prawie padlina... zabije mnie... on mnie zabije...
- Lisponder ty dyjawole było nie żryć jego żercia, może dziś czoł by się lepi.
- Stul, ten, tłusty, ryj...- odrzekł nie spuszczając wzroku z leżącego.- idź po Szczura.- Rozbor nie czekając długo poszedł po kolejnego zbira.
- Co jest ? O psi kutas...- rzekł umorusany Szczur zauważając ledwie ciepłe ciało.
- Co robić?- Zapytał niedoszły jadłodawca.
- Podnieśta go.- Gdy dwaj oprawcy podnieśli chorego Szczur wyjął sztylet zza pleców.
- Hej, hej co robi??- Rozbor w odpowiedzi otrzymał tylko zimne spojrzenie towarzysza. Zaraz po tym ten rozciął koszulę biedaka po czym rozsunął ją na boki by obejrzeć ciało... Po wyrazie jego twarzy rzec by można było że ujrzał białą kostuchę w całej jej mrocznej okazałości.
- Czy na waszym ciele kie zmiany się ujawniły ostatnimi dni?- Zapytał bardzo spokojnie Szczur.
- Nie, nic nie zauważylem a co?- odrzekł Lisponder.
- A ty Rozbor??- dodał wciąż przerażony.
- Ja?... ja, ja tyż nic nie zauważylem.
- Rozepnij żupan.
- Po co?
- Rozepnij gadom...
- Nie.
- Nie?
- Nie... nie rozepne... zimno jest.- Na te słowa Szczur rzucił spojrzenie na Lispondera tak że ten od razu wiedział co ma robić. Łotr w jednej chwili z pełnym zamachem trzasnął w pysk wielkoluda tak że ten stracił równowagę i padł na błotnistą glebę. Wtedy Szczur ze zręcznością marynarza wyciągnął ze spodni pas by owinąć nim wierzgające nogi olbrzyma. Zamroczony Rozbor nie wiedział kiedy chudzielec siadł mu na odchylonych do góry dłoniach. Wtedy Szczur poodcinał z żupana guzik po guziku by odkryć opasłe ciało towarzysza. Obejrzał cielsko macając niewidoczne miejsca.
- Wolny od zmian...- Wtedy Rozbor jak gdyby odzyskał świadomość na tyle by wyswobodzić dłonie spod ciała Lispondera.
- Mówiłem że nic mnie nie jest Szczurze.- Odrzekł nad wyraz spokojnie.- nie potrzebnie odcioleś guziki.
- Ma racje wybacz...
- Dlaczego mnie oglądnoleś?- Wtedy zniesmaczony Szczur wskazał nożem na leżące już martwe ciało niedawnego więźnia... Pod pachami i na szyi widniały nabrzmiałe od ropy bąble. Owrzodzenia były tak duże że wyglądały na takie co to zaraz mają pęknąć by rozlać pulsującą w sobie żółć.
- Dlatygo...
***
Zdziwienie i przerażenie wciąż widniało na twarzy Lispondera gdy odciągał zwłoki niedawno okładanego więźnia. Ten też niestety okazał się być zarażony. Milczał co nie było do niego podobne, zawsze bowiem lubił psioczyć pod nosem gdy kazano mu robić coś czego nie chciał. Bał się... co jak co ale Lisponder rzadko się bał. W gruncie rzeczy ten parszywy łotr bał się tylko piekła, aż do dzisiejszego dnia... Obawa przed zarażeniem zaprzątała jego myśli. Zastanawiał się czy czwórka pozostałych więźniów także jest zarażona... Zastanawiał się czy aby któryś z kompanów nie ukrywa choroby... Ta niepewność absorbowała całą jego uwagę i myśli. Można to było wyczytać z jego twarzy niczym z otwartej księgi. Widziałeś jak w oddali w deszczu ciągnie zwłoki zdala od obozowiska. Przystanął... łapie oddech... prostuje plecy łapiąc się za boki... sięga do fiuta... szcza... wraca... ale co on robi?? Wyciąga koszulę ze spodni? Rozpina ją.
- Tak to pewno tyn więzień zaraził reszte. Jego ciało wyglądało na zmasakrowane joż odkond go pojmaliśmy. I co mamy z tym tera poczynić?- odrzekł Szczur do Grogona, ten zamyślony nie wykazywał zaskoczenia jak to miał w zwyczaju. Jego opasła morda porośnięta gęstym zarostem jak zwykle kamienna sprawiała wrażenie myślącej. Zadając to pytanie Szczur wiedział że ten utyty knur nie wymyśli nic mądrego. Gdy jak zwykle zamierzał zasugerować najlepsze rozwiązanie swemu dowódcy zauważył zbliżającego się Lispondera. Szedł pewnym krokiem odpinając ostatni guzik płóciennej koszuli. Wtedy zauważył go i Grogon. Od razu chciał wykazać się tym co umiał najlepiej przed swoimi ludźmi mówiąc:
- A ty psi...
- Rozpinoj guziki koszuli Szczurze!- Krzyknął rozchylając swoją tym samym przerywając dowódcy gadaninę. Szczur uśmiechnął się przekąsem ni to do siebie ni do zawadiaki.
- Spokojnie nie warioj, jestym wolny od zarazy, patrzaj.- Mówiąc to poczynał rozpinać wełnianą koszulę. Gdy Lisponder zdążył stanąć przed jego obliczem Szczur już wywalił swój pijacki bęben na wierzch.
- Jestym czysty, widzisz.- Powtarzając niezwykle wyraziście odchylał na boki fałdy zielonkawego kaptura by ukazać szyję.- Ospokoj się.- Łotr jednak nie miał zamiaru spuszczać z tonu, spojrzał na Grogona.
- Rozbieraj się!- Gęba dowódcy nagle poczerwieniała ze złości, nie zdążył odrzec, gdy Rozbor zwrócił na siebie uwagę wstając na nogi z wozu tak że ten niemal podskoczył odciążony. Lisponder zignorował idącego w jego stronę olbrzyma i rzucił się na Grogona dobywając sztyletu!
- Raz powiedzialem!- Krzyknął obalając tłustą masę na ziemię. Nie zdążył wykonać żadnej więcej akcji gdyż Rozbor chwyciwszy go za włosy i pas u spodni uniósł nad głowę i cisnął niczym szmacianą lalką tak że biedak z wielkim łomotem gruchnął o wóz. Całe zdarzenie trwało dosłownie chwilę. Wszystkie spojrzenia skierowane były w postać Lispondera... jego usta toczyły krew... zsuwając się z wozu opadł na zad opierając plecy o drewniane koło. Nie miał siły unieść ręki, ruszyć nogą... narządy zapewne były porozrywane a kości pogruchotane... Jego oczy błędnie wpatrywały się w postać dowódcy a w dłoni kurczowo ściskał jego kaptur. Gdy z ust utoczył strumień tęgiej juchy jego duch opuścił ciało. Szczur widząc kaptur w dłoni trupa rzucił swym jednym okiem spojrzenie na szyję Grubasa. Nie mógł uwierzyć w to co widzi. Skóra pod lewym uchem czerniała niczym trędowata. Gdy miał założony kaptur gęsta broda przysłaniała szyję uniemożliwiając dostrzeżenie ogniskującej rany.
- Ty psie pod kapotami kostyre żeś chował jak brzuchata latawica bękarta.- Rzekł tłumiąc z ledwością gniew Szczur do Grogona. Wtedy ten zorientował się że nie ma na głowie kaptura.
- Jak do mnie rzekleś?- odparł zaciskając zęby i próbując z trudem wstać na równe nogi. Wtedy Szczur skierował wzrok na Rozbora.
- Zabij go!- Olbrzym stał jak osłupiały starając się pojąć o co chodzi Szczurowi. Wtedy Grogon rzucił się na Rozbora próbując go przewrócić lecz ten zdołał utrzymać się na nogach! Nim zdążył zrozumieć co się stało w mięsistym brzuchu kolosa zionęła już czarna dziura po ostrzu. Grogon zdążył pchnąć kamrata jeszcze raz przed tym jak ten obiema wielkimi dłońmi pochwycił jego szyję! Pod wielkimi paluchami pękły ropiejące wrzody zalewając je żółtą ropą i czarniejącą krwią. Zaciskając się niczym imadło na tchawicy dowódcy łapska pazurami przebiły skórę na karku. Szczur nie mógł uwierzyć w to co widzi... Olbrzym mimo śmiertelnych ran uniósł tłustą masę nad ziemię tak że ten wypuścił z dłoni pordzewiały sztylet a stopy jego z wolna poczęły dygotać. Uścisk był tak silny że gęba dowódcy na co dzień krągła i rumiana teraz pulsowała od ciśnienia przybierając kolor buraczanego soku. Gdy oczodoły podeszły fioletem a źrenice niemal wyłupionych oczu uciekły w tył głowy kolejny trup zwalił się na ziemię. Kolos rozluźniwszy uścisk popatrzał jeszcze martwo przed siebie jak gdyby widział tam coś co nie było przeznaczone dla ludzkich oczu i runął w kałużę własnej krwi niczym roztrzaskana wieża w okalającą ją fosę.
***
Całe zdarzenie widziałeś na własne oczy. Banda oprychów wybiła się nawzajem tym samym dając Ci to o co modliłeś się przez ostatnie tygodnie. Ich ciała pozbawione duszy mokły na deszczu niczym ubite świnie. Zastanawiasz się co dalej? Co z wami będzie? pozostało Was już tylko czterech. Czterech skutych, głodnych i wycieńczonych niewolników. Każdy z Was trafił do niewoli z innego powodu. Lecz z tego samego powodu Grogon wybrał akurat Was wykupując od straży. Każdy z Was był silny, Grogon miał do tego oko, wiedział kto ma jaja i kto się nada. Do tej pory nie wiecie czy mu dziękować czy żałować. To i tak nie ma już znaczenia bo zbliża się noc. Cholerny jednooki Szczur gdzieś zniknął. Pewnie zostawił Was tu na pastwę losu żebyście zdechli w tej klatce niczym ptaki w uwięzi bez karmiciela. Czas mijał a deszcz powoli ustępował mżawce. W końcu wycieńczeni głodem zasnęliście dając odpocząć zmęczonej myślami głowie.
Zza gór wyłoniło się słońce gdy na horyzoncie pojawiła się sylwetka Szczura oświetlana tym złocistym blaskiem. Kierował się w stronę obozu, gdy dotarł począł krzątać się przy głównym wozie. Po chwili skierował swe kroki w waszą stronę. W lewym ręku niósł parujący gar w prawym zaś drewniane miski. Nałożył jadła z górką do każdego naczynia i bez słowa wręczył każdemu z Was. Nic nie mówiąc nie odpowiadając na żadne pytania wrócił do wozu. Zorientowaliście się że ciała gdzieś znikły a sam Szczur nie robi nic innego jak pakuje wszystko na główny wóz. Konie ciągnące klatkowozy nakarmił i przywiązał do głównego wozu. Obwiesił je tym wszystkim co wydawało mu się cenne po czym z wolna podszedł do Was trzymając wypełnioną czymś torbę. Stanął, nasunął na łeb kaptur i rzekł.
- Kiedyś... Dawno temu, Grogon tak samo jak i was wykupiol mnie od straży... Wywalczylem sobie wolność choć nie bylo to latwe.- Mówiąc wyjął klucze zza pazuchy i otwierał klatkę.- Nieraz trza było oszukiwyć, zdradzyć, wydawyć kompanof ale gdyby obejąć oczyma wszystek.- Wyjął z worka jakieś szmaty po czym każdemu z Was rzucił.- Gdyby obejąć oczyma wszystek dziś opasly stoję tu przed wami. A wiecie dlaczego?- Pytając sięgnął do worka i wyciągnął z niego cztery sztylety. Ułożył je równo na podłodze waszej klatki.- Bo umim o sie zadbyć.- Kończąc monolog rzucił na podłogę pęk kluczy. Wsiadając na wóz pozostawiając po sobie tylko dwa niezaprzężone klatkowozy dodał.
- Za wzgórzem jest strumień! A jeśli pójdzieta drogo na wschód dotrzeta do nieduży wiochy!- Po tych słowach ruszył na zachód skąd przybyliście zostawiając Was szukających odpowiednich kluczy na nieprzebytym polu. Od dawna nie widzieliście żadnej wsi ba nawet jednej żywej istoty i wiedzieliście że Szczura czeka długa podróż z powrotem. Nie wiedząc gdzie jesteście mieliście wrażenie że na końcu świata a pagórkowate tereny porośnięte gęstymi lasami na tle których rysowały się strzeliste góry tylko podkreślały to uczucie. Mgła była na tyle silna że nie pozwalała dziś widzieć dalej jak na rzut kamieniem. Słońce z ledwością przedzierało się przez skąpane w szarości, bezchmurne niebo na horyzoncie dając wam lichy cień nadziei na ocalenie...
Ostatnio edytowany przez Jerzyk (2012-11-01 12:07:08)
Offline
Zadziwiająca to sytuacja i opatrzność jebanego losu, który obłaskawia nielicznych wygraną szczęścia.
Lecz ominięcie jednego problemu nieubłaganie popchnie nas do następnego problemu i tak wkoło dupy życie się toczy... z tą wiedzą Horator rozpoczął szukanie swego klucza od kajdanek, trochę czasu mu to zajęło ale w końcu dopasował swój klucz i uwolnił się... ale jak mawia przysłowie:
"Nikt nie jest zniewolony w bardziej beznadziejny sposób niż ci, którzy fałszywie wierzą, że są wolni"
to rzekłszy wybrał dla siebie sztylet i zaczął go ostrzyć uważnie przyglądając się swoim koleżkom, a ostry nóż to już połowa sukcesu... Smród potu drażnił ich nosy, krew żółć brud na ich ciałach zdradzały, że są dość niewolniczego pochodzenia plus ślady na rękach po kajdanach zdradzały też, że mogą być zbiegłymi więzniami dlatego jeśli mieli iść do wsi do ludzi musieli się umyć ostrzyc ogolić...
Horator rozkuł towarzyszy, bo żaden z nich nie kwapił się żeby to zrobić i rzekł:
"W końcu jesteśmy wolni ale nie cieszmy się tą wolnością bo zaraz możemy wpaść w sidła innej kurwy, musimy wziązć sie w garść schować klatkowozy, oczyścić drogę żeby nikt nie wszczął poszukiwań, odpocząć i zregenerować siły przed nieznanym"
"Ruszajmy...." Horator wziął się za pałaszowanie strawy którą zostawił ten Szczur, ale zaczęło go męczyć pragnienie, a w okolicy nie było wody poza informacją, że za wzgórzem jest strumień. Musiał też przygotować miksturę z Ciemiernika żeby oczyścić ciało z kurewstwa myśli... Wyszedł z klatki rozprostował gnaty lecz mgła była tak gęsta, że nie widział nic. Żółć skapująca z jego głowy wpadała mu w oczy, razem z potem, które zaczęły szczypać niemiłosiernie. Zaczął je trzeć brudnymi rękoma i ku zdziwieniu zobaczył, że mgła w magiczny sposób trochę zmalała tak, że mógł ujrzeć co jest przed nim w promieniu 20 metrów... "Czyżby to jakaś kolejna właściwość mej żółci??"-pomyślał.... Szybko podjął decyzje, że pójdzie po wodę i rozejrzy się po okolicy... Doszedł do wzgórza, musiał przystanąć bo siły nie pozwalały mu na forsowanie ciała. Widok ze wzgórza ukazywał piękny strumień otoczony delikatnymi gęstymi drzewami Mobasami, bo taka nazwa ich była encyklopedyczna. Dziwny to przypadek z liści Mobasa można zrobić fajny baniaczek na wodę. Zerwał więc dwa liście i szybkim ruchem zrobił solidny pojemnik w którym zmieściło się około 5 litrów czystej wody, to powinno wystarczyć by zaspokoić pragnienie 4 pierdziwiatrów... Rozejrzał się po okolicy, ptaki ćwierkały, a to oznaczało, że w okolicy nie ma zagrożenia... nagle jego uwagę przykuł bełt wbity w pień drzewa, poczuł zimny dreszcz na ciele ale przypomniało mu się, że przecież jest gęsta mgła tylko on widzi dzięki żółci. Szybkim ruchem wyrwał bełt, nigdy nie wiadomo co może się przydać, ostrożnie po cichu przystanął i zaczął nasłuchiwać... w ciszy mgły zdało się słyszeć jakieś dziwne echo różnych niewyraznych dzwięków, "tu nie jest bezpiecznie pomyślał" zerwał parę Ciemierników gdyż nad wodą rośnie ich strasznie dużo i powrócił do towarzyszy dając każdemu świeżej wody. Każdy zjadł swoją porcje napił się wody i zaczęli debatować:
"Towarzysze co robimy dalej w którą stronę idziemy?? Musimy się umyć złapać siły zrobić broń i podjąć decyzje co robimy dalej... Byłem nad strumieniem po wodę możemy się umyć, lecz wydaje mi się że tu nie jest bezpiecznie... Co robimy???" powiedział podniesionym głosem Horator.... lecz dalej mówił "Póki jest mgła możemy tu zostać ale gdy mgła opadnie huj wie co tu zastaniemy".... Po tej wypowiedzi Horator wziął się za przygotowanie swej mikstury z Ciemiernika mieszając go z woda i czekał aż soki zabarwią miksturę, a wtedy będzie mógł ją wypić.... jednocześnie słuchał jaka padnie decyzja co do dalszych losów.
Ostatnio edytowany przez horator (2012-11-02 16:53:17)
Offline
-w kwestii formalnej, możecie mówić mi Jabłko, chyba że wasze jęzory potrafią poprawnie wypowiedzieć Abelardo- powiedział po czym uważnie popatrzył w oczy każdemu ze współtowarzyszy niewoli, a następnie wziął jeden sztylet i włożył do czegoś co w założeniu miało być butem, choć bardziej przypominało pęk zwiniętych szmat, wybrał ze stosu co grubszy kawał materii, który wrzucił na grzbiet i począł przepatrywać najbliższą okolicę, co i rusz głośno kaszląc
-zaraza, znowu się przeziębiłem, na psa urok... Zaraz, sluchajcie. A jeżeli my też jesteśmy zarażeni? Jeżeli mam gdziekolwiek razem z Wami iść, muszę wiedzieć że nie zemrę za kilka dni- powiedział Abelardo ponownie patrząc na pozostałą trójcę nieświętą, tym razem dłużej i wyraźnie czekając na ich reakcji
-
Offline
Frederico położył się na trawie i choć aura była mglista a trawa wilgotna – z lubością oddawał się możności spoczęcia znów na ziemi jako wolny człowiek. Powoli zatracał się w błogim uczuciu chwilowej ekstazy beztroski, gdy usłyszał ostre i wyraźne słowa człowieka, z którym współdzielił niewolę.
„O ile można go nazwać człowiekiem” – pomyślał – „Cholera wie <<co to>> albo <<kto to jest>>. Cieknie zeń jak ze ślimaka jakiegoś, a snadnie ślimaki jadać zwykłem dawniej w swych rodzinnych stronach, ale dalibóg – ślimak to na pewno nie jest! Z jakiś dzikich stron świata jegomość ów zapewne pochodzi i dalekich, gdyżem w życiu nie widział jeszcze takiego okazu człeka. Ki to czort jaki byłby, co nas do zguby raczyć poprowadzi? Zdecydowania mu nie brakuje. W końcu – i tak lepszy taki, niż żaden.” I tak oto kończąc konstatację de Montoya podniósł się z ziemi i utkwiwszy wzrok w śluzowatym jegomościu rzekł:
- Przeto dobrze prawisz. Również koncypuję, że rychło powinniśmy te wozy gdzieźli schować, a następnie choć przemyć się w tym strumieniu, aby zgoła zwierzy leśnych nie przypominać nadto. Gwoli jednak ostrożności i by rychliwym nie być w przemocy chęci, myślę, że w tej cholernej mgle zatracić byśmy się jeno mogli. Postuluję, za zgodą Waszmościów, abyśmy porę złą przeczekali i widu wypatrywali odrobiny, a wtem – gdy nadejdzie chwila – wysłali jednego z nas, coby do tejże wiochy pobieżał i straże oraz ludność zawiadomił o tem, co tu miejsce miało. Odradzałbym iść tam pospołu, gdyże wraże psiekrwie ze straży, jeśli im się nie przemówi do rozsądku i argumentacji właściwej nie zada – powsadzają nas tam wszystek, jako bandytów albo zakapiorów jakiś. Sam rad byłbym się sprawie poświęcić i w podróż wyruszyć, jednak to od Waszeci zależy jak sprawy będą stały.
To powiedziawszy, zerknął w górę. Mgła wciąż zalegała gdziekolwiek okiem sięgnąć, jednakże lekki wietrzyk, który delikatnie trącał pałąkami drzew dawał nadzieję na szybką poprawę tego stanu rzeczy. Wtem przemówił człowiek, który przedstawił się jako Abelardo. Snadź i on na nietutejszego wyglądał. „Pięknie” – pomyślał Fernando – „Niezła śmietanka towarzyska”.
- Ja się czuję dobrze. – Rzekł – W każdym razie na tyle, na ile można się czuć po tylu dniach katorżniczej drogi. Jednakowoż, aby podejrzenia od się odpędzić… - Tu de Montoya zdjął koszulę i podszedł do Abelarda. – Przestudiujcie to sobie sami i sami orzekniecie, jeśli się na chorobach znacie. Jam jest Fernando Havier de Montoya, wydziedziczony parias herbu Montoya. Nie wiem jednak czy nasz kompan nie cierpi z powodu jakiejś straszliwej choroby. Nie wygląda zbyt dobrze i nieco mnie to trapi…
Offline
Emiel rozłożył się na łączce przy rzece. Jego kuc popasał tuż obok, zaś młody Pankratz rozmyślał nad wydarzeniami, które go tu sprowadziły. "Cholerny, dociekliwy staruch! Nie był jednak taki głupi i w końcu domyślił się, że nie jestem tym, za kogo się podaję. Dobrze,że chociaż dobytek udało by się uratować. Przeklęci ludzie, czemu uważają mnie za potwora? Co ja im takiego zrobiłem?!"
Emiel wyciągnął kuszę i po wycelowaniu do drzewa rosnącego nad wodą wyobraził sobie twarz starca i strzelił. Pocisk trafił idealnie w czoło, wydając głuchy stukot. Po chwili odłożył jednak kuszę i zabrał się za powolne przeżuwanie paska wysuszonego mięsa, brzdąkając cicho na lutni. Zaczęło się robić coraz bardziej mglisto, więc wstał, włożył lutnię do futerału, przewieszając ją przez plecy, a następnie spętał kuca. Wydawało mu się, że od pewnego czasu słyszy z oddali jakieś dźwięki. Wyciągnął broń i przyczaił się. Coraz wyraźniejszy odgłos kroków zaniepokoił go. Usłyszał, jak ktoś zaczerpuje wody ze strumienia, a następnie szybkim krokiem odchodzi. Wychylając nieco głowę, zobaczył jak ktoś dobiera się do jego bełtu, a następnie zrywa coś nad rzeką i wraca z powrotem. Postać była obdarta, zaś jej smród czuć było nawet w znacznej odległości. Emiel wziął nieco zapasów jedzenia, zaprowadził kuca nieco dalej, a następnie zaczął iść za śladami tajemniczej osoby. Najpierw poczuł, a następnie ujrzał grupkę obdartusów siedzących przy klatkach. Widać było, że wiele przeżyli. "Posłucham ich chwilę, ciekawe czy tu zbóje czy niewolnicy". Usłyszał jednak, jak jeden z nich wstaje i przedstawia się jako szlachcic, w dodatku de Montoya! Emiel z lekcji heraldyki znał ten ród, wypadało więc pomóc błękitnokrwistemu... Bał się nieco, ale zebrał całą swą odwagę, wyciągnął lutnię i zaczął iść w ich stronę, śpiewając na całe gardło i wesoło przygrywając.
Na wojence bywa różnie
Raz ktoś komuś głowę urżnie
Raz znów dadzą znać o zmierzchu
Że ktoś flaki ma na wierzchu!
Gdy stanął przed osłupiałymi mężczyznami, skłonił się, zamiatając ziemię płaszczykiem, a następnie przedstawił:
Emiel Daffn du Pankratz, dziedzic miecza i herbu Pankratzów, młodym jeszcze, jeno wiosen 12, ale życia już wiele zaznałem, witajcie waszmościowie. Zechciejcie się poczęstować, strawa to niewyszukana, ale głód zaspokoi, po czym podał im suszone mięso.
Mogę wam w czymś pomóc?
<Rozmowa Sylvana i Gerasiela>
"Ten szczęśliwy wziąwszy lutnię,
Kto potrafi zagrać smutnie,
Kto potrafi i wesoło -
Nie dba czy mu klaszczą wkoło,
Skoro góry, skoro skały
Te mu będą tańcowały"
Frederico ruszył w stronę młodzieńca z otwartymi ramionami, z uśmiechem odpowiadając trubadurską poezją na pieśń.
- Witaj chłopcze! Rad jestem w tejże chwili ujrzeć szlachcica, który w swej hojności i łaskawości raczy poratować człeka w potrzebie! Grywasz tak, jakbyś się z lutnią w ręku urodził, Panie du Pankratz!
-Waszmość nazbyt uprzejmy, rymy niezdarne, a i ręka do lutni jeszcze dobrze nie przyuczona.. A co do tych kilku kawałków mięsa, nie godzi się bratnich dusz nie wspomóc. Jeśli pozwolicie, Panie de Montoya, w mych jukach jest kura, którą kupiłem wczoraj, a i chleb do niej, jako i bukłaczek wina się znajdzie. Rozpalę zaraz ognisko, rad bym bym był gorącą strawą i trunkiem niemal tak szlachetnym jak my krewniaka poczęstować, siostra prababki drugiego syna mojej ciotki od strony matki wyszła za de Montoye, jesteśmy więc rodziną! Emiel uśmiechnął się i pociągnął ręką po strunach.
De Montoya chwilę w myślach rozważał przedstawioną konotację i milczał, przyglądając się dokładniej swemu rozmówcy. W końcu uśmiechnął się lekko i odparł:
- Zatem, pozwól, niech uścisnę Ci rękę, daleki krewniaku. Myślę, że ja i moi współtowarzysze chętnie skorzystamy ze szlacheckiej gościnności. Rad jestem przekonać się o uczynności i gościnności swej dalekiej rodziny. Tak się składa, że wskutek niefortunności losu wszyscyśmy w niewolę popadli, utraciwszy swój majątek i przybory wszelakie. Tylko to nam zostało - Tu szlachcic pokazał krótkie sztylety, które bardziej nadawałyby się do oprawiania zwierzyny lub krojenia pieczywa, niźli do kłucia przeciwnika - Byle chłop z widłami usiekłby Nas. Na rodowy herb i honor, przysięgam Ci odwdzięczyć się po dziesięciokroć za honor nam uczyniony. Jakem De Montoya - Tu Frederico ukłonił się, w dworskim geście. Niesłużalczym, lecz pełnym wdzięczności i szacunku dla Emiela.
Emiel odkłonił się, a następnie wyszczerzył zęby, obdarowawszy de Montoyę szerokim uśmiechem.
-Szczęście wielkie, że udało Wam się z owej niewoli wyrwać, jako i że los nas na swej drodze postawił! Poczekajcie jeno chwilę, zbyt słabi jesteście, aby poważne sprawy omawiać, ledwo stoicie na nogach mości krewniaku! Weźcie z mych juków mydło, możecie też zawinąć się w mój koc, rzeka jest niedaleko, a ja zabiorę się za przyrządzanie kolacji!
Następnie na cały głos, aby reszta kompanii także usłyszała, zaczął śpiewać:
"Już tu każdy zęby szczerzy
Jest to pora już wieczerzy
Kurę razem obgryziemy
Zacnym winem zapijemy
Próśb mam do was zaś niewiele
Niezbyt czyści wy na ciele
Rzeka płynie tu w pobliżu
Popływajcie w niej w negliżu
Kawał mydła dostaniecie
Gdy się szybko umyjecie
Ucztę wnet my tu zrobimy
Brzuchy głodne ucieszymy!
-A takoż! - Zakrzyknął Montoya - Dupy w troki, Panowie!
Ostatnio edytowany przez Sylvan (2012-11-24 21:38:57)
Offline
Użytkownik
Półgoblin ledwo się wyczołgał z klatkowozu po czym po wyjściu i paru krokach padł na twarz z wycieńczenia. Był słaby... tak słaby że ledwo się trzymał w pozycji wyprostowanej przez co bardziej przypominał jakąś małpę aniżeli człeka. Po paru chwilach podniósł się i rozejrzał dookoła zerkając na otaczających go towarzyszy. Mgła była tak gęsta że widział tylko mordy byłych współwięźniów i sylwetkę ociekającego jakąś mazią człowieka oddalającego się od wozów. Spojrzał na pozostałych którzy wydawali się bardziej normalni po czym rzygnął. Od razu nasunęła mu się myśl „ napił bym się piwa”. Smak wymiocin od razu skojarzył mu się z upojną nocą spędzoną w gospodzie. Gdy wrócił Horator wyrwał mu prowizoryczny bukłak z wodą i jednym chałstem wypił zwijając się z bólu... po czym stracił przytomność.
Offline
-Posłuchaj mnie Emielu, czy jak cie tam zwą z rodu paniczyków i nierobów, który zapewne majątek zdobył krwią i potem umęczonych robotników, a o życiu nic nie wie, ni młota kowalskiego, nie hebla stolarskiego w ręku nie trzymał -Abelardo przybliżył twarz do twarzy Emiela, tak iż ten mógł dokładnie zobaczyć mapę zmarszczek i włosów na twarzy Abelarda, a co gorsze poczuć smród jego ciała i oddechu- twoje intencje są dla mnie niejasne, a zachowanie dziwne. Jeżeli koncypujesz, że jaką nagrodę za moją głowę dostaniesz, albo w jakową zasadzkę wmanewrujesz, to wiedz że ryzykowna to gra i możesz w niej chyżo życie postradać. Po wtóre miarkuj swe okrzyki, bo ściągniesz nam na głowe rębajłów czy innym zbójców.
-Ej, Waldorze. Ej, tomny jesteś? -zwrócił się do leżącego pół goblina, jednak jego słowa były słyszane przez wszystkich- przypilnujesz naszego nowego towarzysza, żeby mu kanarki we łbie sie nie ulęgły i nie zrobił czegoś czego mógłby pożałować?
Abelardo wziął kawał mydła i poszedł nad rzekę, w drodze zastanawiając się co dalej się wydarzy, czy ktoś też podziela jego sposób myślenia... te i inne wątpliwości miały już niedługo się rozwiać jak mgła targana porannym wiatrem...
Offline
Emiel wziął do ręki swą kuszę i poprawił bełt, patrząc się to na leżącą postać, to na pozostałych, po czym poszedł za oddalającym się gburem. Gdy ten był przy rzece, ujął kuszę w obie dłonie i rzekł do niego:
Wydawało mi się, iż napoić i nakarmić strudzonego wędrowca nie jest niczym podejrzanym, raczej zgodnym z wymogami dobrego wychowania. Zaś skoro moje, krzyki, jak to ująłeś, przeszkadzają Ci, tedy sugeruję, byś nic ze mną wspólnego nie miał. Życie Twe niewiele dla mnie warte i furda mnie ono obchodzi. Za obrażenie mego rodu najchętniej wpakowałbym Ci, plugawcze bełt w wątpia, ale szkoda obciążać mego sumienia. Idź tedy w swoją stronę, ja udaję się na kolację. Odwrócił na chwilę głowę i krzyknął do reszty: Jeśli nie gardzicie mym poczęstunkiem, oferta wciąż jest aktualna. Obozować będę wedle owej kępy brzóz. Panie de Montoya, Panowie.
Emiel chyłkiem wycofał się w stronę dobytku, wciąż trzymając broń w rękach. Postanowił zachować czujność, więc gdy tylko dotarł do kuca, wyjął pojemnik z trucizną i posmarował nią sztylet, i zanurzył w niej jeszcze raz bełt. Następnie zabrał się za rozpalanie ognia, wesoło pogwizdując, jednak wciąż zerkał w stronę rzeki, broń zaś trzymał pod ręką.
Ostatnio edytowany przez Sylvan (2012-12-10 16:39:30)
Offline
GŁÓD
muzyka w tle: http://www.youtube.com/watch?v=SBcsRlp_3ts
Ciemnowłosa kobieta leżała na łóżku mając nogi szeroko rozłożone... Jej twarz porznięta nie tylko zmarszczkami ale i wypukłymi żyłami oddawała w pełni ból jaki teraz czuła. Krzyczała przez zaciśnięte pożółkłe zęby, ciężko dysząc. Była szczupła i sprawiała wrażenie silnej, jej obfite uda nie kryły żylaków i brudu a łono teraz obnażone w swej gęstej czerni toczyło obficie krew. Ta spływała strumykiem po starym prześcieradle do drewnianej misy postawionej przy łożu. Jej połamane paznokcie zaciśnięte w pięści ściągały pościel podkreślając z jakim trudem kobieta teraz walczy z każdym oddechem. W pomieszczeniu było ciemno, liche światło dawały dwie świece postawione na krześle tuż przy misie z płynami biedaczki. Bez wątpienia jest to izba jakiejś wiejskiej chaty. Wszystko dookoła widzisz jak przez mgłę ale kobieta jest bardzo wyraźna, dostrzegasz że nie jest sama. Obok łóżka stoi zgarbiony chłop i podaje kobiecie drewnianą łyżkę by miała na czym zacisnąć zęby. Klęka przed jej łonem i wyciąga dłonie krzycząc by parła! Oczy niewiasty rozszerzyły się w bólu gdy zza marnej postury chłopa usłyszałeś płacz. Delikatne płucka łapiąc pierwsze oddechy znajdowały w sobie siłę na krzyk. To niesamowite... narodził się człowiek... A Ty jak gdyby widzisz teraz jego oczyma. Twe nozdrza drażni smród a ciało chłód.
-TY KURWO!- Nagle wykrzyczał siwiejący już mężczyzna.- Ty kurwo... jak mogłaś?...- Dodał załamany...- Toż to beskurcyja... diabelca żeś porodziła latawico... o ja nieszczęsny...- W pokoju słychać już było tylko Twój płacz. Chłop drżącą dłonią sięgnął po nóż leżący przy świecach, na krześle na co kobieta wydyszała.
-Nie... nie wolno ci... przeklinam cię w imię boga najwyższego... - Wtedy chłop spojrzał na niewiastę pełen żalu i współczucia, potem prosto w Twe oczy. Ujrzałeś zatroskaną twarz przepracowanego człowieka na której powoli zanika gniew.
-Ma twe oczęta...- Odrzekł po czym przeciął pępowinę a Ciebie trzymając za nogę uniósł by się lepiej przyjrzeć. Teraz dokładnie widzisz jego twarz. Jest na pewno młodszy niż wygląda, ciężka praca postarzyła go o dobrych kilka lat. Pożółkłe białka oczu odbijały światło ściec do puki nie przysłoniły ich gęste lecz brudne włosy gdy spuścił głowę. W tej chwili nóż rzucił na łożę a po wklęsłych policzkach popłynęły mu łzy... Podszedł do kobiety która nie spuszczała wzroku z dziecka i opuścił ramiona w wyrazie niemocy. Teraz jego postać wydawała się jeszcze chudsza i słabsza. Przymknął oczy tłamsząc szloch i opuścił Cię trzymając jak kawałek mięsa. Kobieta w ciągłym szoku skrępowana bólami i wycieńczeniem powoli traciła zmysły w milczeniu. Jej oczy były jednak wciąż szeroko rozwarte a spojrzenie rzucały bardzo nerwowo. Gdy trafiły na leżący nóż na poplamionym krwią i potem prześcieradle, kobieta dobyła go i jednym szybkim ruchem przebiła brzuch wieśniaka. Zaatakowała bez zmrużenia oka, niczym wilczyca broniąca swego szczenięcia. Chłop otworzył oczy w zaskoczeniu, na jego twarzy nie widać jednak było cierpienia większego niż przed chwilą. Zatoczył się do tylu lewą rękę przykładając do rany, po czym osunął na podłogę nie pozwalając Ci upaść. Po chwili podłogowe deski splamiła kałuża krwi sprawiając iż zalała Cię w swym gęstym szkarłacie. Chłop wciąż trzymając stopę dopiero co narodzonego chłopca świszczącym oddechem wydyszał. -Waldor... Dasz mu na imię Waldor...
Nagle budzisz się... początkowo widzisz tylko jaśniejącą w porannym słońcu obrzyganą trawę w której wiją się małe białe robaki. Do twych uszu dociera jednak zaraz jakieś powarkiwanie i zdajesz sobie sprawę że coś ciągnie Cie za nogę. Odchylasz głowę by ujrzeć co się dzieje i dostrzegasz szarpiące się z Twoimi spodniami wielkie psisko. Nogawka jest już mocno podarta a Ty kątem oka widzisz kuśtykające nieopodal drugie cielsko krążące wokół Ciebie na trzech łapach. Teraz wraz z oddechem dotarł do Waldora także ból klatki piersiowej przypominając o połamanych żebrach...
* * *
Słońce wciąż z trudem przebijało gęstwinę chmur i mgły. W powietrzu czuć było wilgoć i chłód. Polana przed wami kończyła się brzegiem rzeczki płynącej tu z południa na północ. Po drugiej stronie płazowiny na której się znajdujecie rozpościera się gęsty sosnowy las. Nad rzeką rosło kilka drzew liściastych a nieopodal was znajdował się niewielki brzozowy zagajnik. Wszędzie gdzie okiem sięgnąć rosła wysoka trawa kładąc się przy co silniejszych podmuchach wiatru. Była tez dróżka którą tu przybyliście, nie wyglądała ona na zbyt często używaną, najbardziej jednak niepokojący był fakt iż prowadziła w gęstwinę sosnowego boru.
Ognisko już płonęło wśród brzózek, gdy Abelardo zdejmował z siebie płócienne okrycia nad rzeką. Woda była chłodna i sprawiała że Twoja skóra poczęła przypominać gęsią. Chłód nie był przyjemny ale świadomość okalającego Cie odoru bardziej przeszkadzała w tej chwili. Było cicho, słyszałeś jeno szum nurtu. Robiąc użytek z mydła czując jego zapach i ściągającą się na ciele skórę Twą głowę odwiedziły obrazy kąpieli jakich zażywałeś w przeszłości w towarzystwie nieprzebranych dam... Niemal słyszałeś ich chichot i radosne piski gdy zaciągałeś je do wyłożonej płótnem wielkiej balii. To zawsze kończyło się tak samo... jakże łatwo było zauroczyć dziewkę i zatracić się z nią w rozkoszy wspólnej kąpieli. Do tej pory marzyłeś o szlachciankach teraz oddał byś królestwo za białogłową chłopkę.
Zagłębiłeś się w wspomnienia a woda nagle jak gdyby przestała być zimna. Być może to naturalna reakcja organizmu by przystosować się do chłodnych warunków, a być może najzwyczajniej zapomniałeś że klęczysz w wartkim strumieniu. Po chwili jednak wstając roznegliżowany wróciłeś do rzeczywistości i zdałeś sobie sprawę że jeśli ktoś czaił by się gdzieś we mgle, widział by Cię teraz bezbronnego w całej Twej fizyczności. Ta mgła była niepokojąca nie tylko dla Ciebie, sprawiała że nie mogłeś czuć się bezpiecznie mimo tego, że jesteś już całkowicie wolnym człowiekiem...
Gdy wychodząc z rzeki przeciągałeś rękoma po głowie by pozbyć się nadmiaru wody z długich włosów usłyszałeś podniesione głosy. Dźwięki dochodziły znad obozowiska i nie był to tym razem śpiew naznaczonego błazeństwem karła...
-Szlachetny panie...- Usłyszałeś za plecami głos tak dźwięczny i melodyjny jakiego do tej pory nie przyszło Ci znać. Od razu odwróciłeś się lecz jedyne co ujrzałeś to zmąconą wodę jak gdyby ktoś w tym miejscu skrył się pod jej taflą. Kolejny krzyk dotarł do Twych uszu... a Twój wzrok po raz kolejny skierował się w stronę obozowiska.
-Jakże barczyste plecy... pozwól że Ci je umyję ( chichot).- Abelardo znów spojrzał za siebie i tym razem ujrzał kąpiącą się kobietę, znad wody widać było tylko jej przepiękną buzię. Reszta bowiem jej ciała skryta była pod taflą wody... Oczy miała błękitne jak krystalicznie czysta woda, usta różowe a cera jej była tak jasna i nieskazitelna że nie zgrzeszył byś nazywając ją aniołem. Uroda jej tym podkreślona była że jakby na zziębniętą wyglądała od długiej kąpieli w chłodnej rzecze. Lecz zębami nie szczekała a i uśmiech na jej krągłej buzi bez krztyny grymasu widniał od ucha do ucha. Włosy miała złociste i rozpuszczone, mimo iż mokre były swego złocistego blasku nie chciały stracić. Kobieta poczęła wyłaniać się z wody okazując wpierw swe krągłe niczym dwa jabłuszka piersi. Jej talia była wąska a biodra odpowiednio szersze. Łono jej obnażone w swym złocistym kolorze skrzętnie skrywane przez nią było między gładkimi udami. Włosy miała długie sięgające do jędrnych pośladków... Abelardowi jak nigdy zabrakło słów...
* * *
Horator z niecierpliwością czekał aż woda zagotuje się w blaszanym otłuczonym garnuszku. Co i raz spoglądając do środka zaciskał łodyżki ciemiernika w dłoni. Gdy ta poczęła bulgotać zdjął naczynie z paleniska i pozwolił wodzie nieco ostygnąć, następnie odrywając listek po listku wrzucał je do garnuszka czekając aż wywar nabierze koloru. Był bardziej zmęczony niż przypuszczał... brzemię jakie nosił niemal całkowicie rzuciło mu się na umysł... Mgła wydawała się być bardziej gęsta niż zwykle tylko przecieranie oczu pozwalało mu na widzenie dalej niż 20 kroków... Zlewał go pot, teraz czuł także zawroty głowy. Potrząsnął nią by odzyskać pełnię władz nad zmysłami. Spojrzał na nowo przybyłego wzrokiem błędnym i wycieńczonym. „ Czy to omamy? Czy tu jest dziecko?? Skąd? Czy ja aby na pewno jestem wolny ?” Horator złapał się za nadgarstki. „Nie ważne wywar jest już gotowy...” Pijąc powoli z każdym łykiem odzyskiwałeś świadomość tego co się wokół dzieje. Dostrzegłeś leżącego Waldora w trawie obok klatkowozu, obok niego leżał kawał przegniłej kory który przecież miał być naczyniem z liści jakiegoś drzewa... „ Co się stało?” Nagle zdałeś sobie sprawę że zarówno Emiel jak i Frederico wpatrują się w Twoja osobę z widoczną obawą. Poczułeś że wywar zaczyna działać... żołądek pełen strawy zawirował. Próbując wstać podparłeś się o glebę a Twa dłoń trafiła na bełt, chwyciłeś go i czym prędzej udałeś się w las gdyż nie mogłeś już dłużej zwlekać z wypróżnieniem. Ledwie chyłkiem zdążyłeś dojść do progu leśnej gęstwiny, gdy opierając się o stary konar, pierwszy silny skurcz żołądka sprawił iż zwymiotowałeś czernią. Ocierając wargi nie oglądając się zniknąłeś wszystkim z oczu w mroku lasu.
Twe ciało zbyt długo męczone było przekleństwem, niemal straciłeś zdrowe zmysły. Myśląc i weryfikując ostatnie chwilę ustalałeś co było fikcją a co rzeczywistością, faktem na pewno było to że czarna żółć nie ma żadnych magicznych właściwości. Na domiar, zdałeś sobie sprawę że pamiętasz tylko zadawane przez siebie pytania, gdzieś jednak umknęły Ci odpowiedzi. Odwiązując sznur przy pasie chcąc się w końcu zesrać myślami wybiegałeś w chwile nad strumieniem gdy w końcu zmyjesz z siebie widzialny dowód klątwy razem z resztą tego syfu. W kuckach skupiony wsłuchiwałeś się w ciszę lasu „A gdzie te ptaki które jeszcze przed chwila ćwierkały mi nad głową?”... w głębokiej ciszy coś jednak udało Ci się usłyszeć. Coś jak gdyby pęknięcie gałązki... zaraz potem mlaskanie... Zimna krew momentalnie wypełniła Twe żyły. Nasuwając spodnie powoli wstałeś ściskając w dłoni bełt. Gdy począłeś macać fałdy odzienia w poszukiwaniu sztyletu usłyszałeś coś co w Twoim rozumieniu było jak najbardziej realnym zagrożeniem w tej chwili... „wilki...” W ciemnościach lasu niewiele byłeś w stanie dostrzec lecz słyszałeś powarkiwanie... „póki co jeden...” Plecami przytulony do drzewa nasłuchujesz... ”z lewej”... Kierujesz spojrzenie w tą stronę i dostrzegasz jedynie czerwone ślepia... a oczyma wyobraźni nakreśla Ci się kosmata bestia tocząca ślinę z pyska... przez chwile lichym promieniom słońca udało się przebić przez gęstwinie koron drzew, by ukazać Ci widmo przeciwnika... Jakże przerażony teraz byłeś... serce podeszło Ci pod gardło na widok tego przerośniętego psiska trzymającego w pysku ludzka stopę... Nieopodal kątem oka spostrzegłeś rozkopaną ziemię i wystające z niej kończyny... Nagle Cie oświeciło... już wiesz gdzie znikły ciała...
* * *
Płomień przyjemnie ogrzewał dłonie Frederica podczas gdy jego niewielki towarzysz zajmował się dzieleniem porcji suszonego mięsa. Czuł się wolny, nie mógł uwierzyć w nagły przejaw boskiej opatrzności. Ile radości dawał mu teraz zwykły płonący chrust. Jak niewiele człowiekowi jest potrzebne do szczęścia, gdy tak wiele jest mu odebrane. Spojrzał na Emiela i widział w nim anioła, anioła w postaci jakże skromnej. Następnie wysunął dłonie przed siebie by silniej poczuć żar bijący z ogniska. Jego palce były brudne a paznokcie krótko ogryzione, dając przykry wyraz torturze jaką musiał przeżyć w niewoli. Teraz jednak tylko czekał z niecierpliwością aż Emiel przyrządzi nieco prawdziwego mięsiwa. Nie był już głodny, ale tak długa głodówka sprawiła że chciał spróbować... ba! Pochłonąć! Jak najwięcej smaków. Nie myślał teraz o pokrace leżącej w trawie, nie interesował go schorowany dziwak w lesie. Natomiast Emiel ze zdziwieniem obserwował zarówno Horatora jak i Grozza, nie był do końca przekonany co tych postaci. Pewien natomiast był do jednej z poznanych osób, do Abelarda, który to wykazując się hucpą i nadmierną podejrzliwością wobec jego osoby nagrabił sobie co nie miara. De Montoya nie zaskoczyła wypowiedź Lope „Gdyby jednak chłopiec wiedział co musieliśmy przeżyć, na pewno nie dziwiło by go zachowanie Abelarda”. Wszyscy potrzebowaliście czasu by przyzwyczaić się do braku kajdan. Frederico był dumny z siebie że potrafił zjednać sobie kogoś takiego jak Emiel Daffn du Pankratz po tak długim czasie życia niczym zwierze. Obraz walk w jakich musiał brać udział wciąż rzucał cień na jego zdrowe zmysły. Mimo to starał się za sprawą niewielkiego druha jak najszybciej o tym zapomnieć i wrócić do starych przyzwyczajeń. Wszak młody Pankratz to szlachcic jak się patrzy, tylko trochę niższego wzrostu, czego nie idzie przeoczyć.
Chmara czarnych ptaków wyfrunęła właśnie z lasu, a wyglądały jak gdyby były częścią owej czerni co to się na las składa. Zimny dreszcz przeszedł po plecach Frederika i Emiela, wiedzieli bowiem obaj, że znak jest to zły... Coś przebiegło między brzozami, coś czemu nie mogli się uważnie przyjrzeć. Mniejszy z dwóch szlachetnych panów sięgnął odruchowo po kuszę. Nagle za plecami usłyszeli ryczenie konia, co zjeżyło im dodatkowo włosy na głowie. Szybko się odwrócili i nie mogli uwierzyć w to co widzą! Stado dzikich psów okrążyło biedne zwierzę powarkując i szczekając nagle. Na pierwszy rzut oka było ich z tuzin, lecz liczba ta rosła w głowach zaskoczonych podróżników nie pozwalając im na rzetelne zidentyfikowanie zagrożenia! Emiel na własne oczy widział jak psy w przeciągu jednej chwili obalają jego drobnego kuca. Krwiożercze bestie instynktownie rzuciły się do gardła. Młody szlachcic dostrzegł błagalne spojrzenie swego wierzchowca, jego rozwarte szeroko oko spoglądało błagalnie na jeźdźca ściskając jego serce tak silnie, iż ten nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. Emiel miał w reku kuszę z załadowanym bełtem... jego przeznaczenie było oczywiste...
Nagle z lasu dało się słyszeć krzyk Horatora! Psy poczęły także podbiegać do leżącego Grozza! Jeden począł już szarpać jego odzienie! Wtedy Szlachcic zdał sobie sprawę że zwierzęta toczą piane z pysków a ich ślepia lśnią szkarłatem. Frederico jako jedyny zachował zimna krew w tej sytuacji , nie ukrywając zaskoczenia znów poczuł ten zastrzyk adrenaliny mający pomóc mu przetrwać! Zupełnie tak samo jak miało to miejsce podczas walki ku uciesze gawiedzi, gdy przebywał w niewoli... Jego umysł począł szybko myśleć „ CO ROBIĆ?! Jeden, drugi, trzeci... siedmiu!” Zagrożenie było jak najbardziej realne, co gorsza pozostawieni byli sami sobie. Siedem wychudzonych, zdesperowanych i pogryzionych psów w amoku głodu i wściekłości zaatakowało potencjalnie najsłabsze ofiary! Frederico wiedział ze ranne zwierze jest niebezpieczne te wyglądały na dodatkowo wygłodniałe. Jedno było pewne! Trzeba coś zrobić!
Ostatnio edytowany przez Jerzyk (2012-12-20 21:55:37)
Offline